sobota, 8 listopada 2014

SKRZYDŁA

Dobry wieczór,

          "Skrzydła" to już trzecie opowiadanie na blogu. Jest to osobne opowiadanie, nie jest kontynuacją poprzednich. Gorąco Was proszę o krytykę, ocenę i uwagi, bo nic tak nie motywuje do dalszej pracy, jak czytelnicy. To dla was piszę i dla was pracuję.

Życzę miłego czytania :)

                                          SKRZYDŁA


Jeśli ktokolwiek spytałby mnie, jak wielkim darem są skrzydła, nie umiałbym odpowiedzieć. Tak właśnie z ludźmi jest, że nawet jeśli dotykają nieba, to i tak nie umieją docenić tego, co mają i w efekcie przestają dostrzegać niebo, a zaczynają tęsknić do gwiezdnych galaktyk.  Chociaż skrzydlatym, to dalej jestem człowiekiem.

Stoję na ziemi. Czuję zimny żwir pod stopami, podeszwy moich butów są cieńsze niż myślałem. Wokół mnie kręci się szary dym produkowany przez samochody, papierosy i rutynę. Idzie zima. Ludzie idą szybkim krokiem do swoich szarych prac, do swoich szarych zajęć, albo po prostu idą szybko gdziekolwiek, bo w dzisiejszym społeczeństwie nie przystoi młodemu człowiekowi iść wolno na ulicy. Zawsze trzeba gnać. Kto nie gna, ten umiera. Okrywają się swoimi płaszczami i wielkimi szalikami. I stoję tam też ja, a oni mnie mijają, nawet mnie nie dostrzegają, sam jestem elementem tego szarego miasta i dawno już przesiąkłem tym szarym dymem do samych kości. Sam bym siebie nie dostrzegł.

Stoję w tym beznadziejnym mieście, gdzie ludzie są jedynie kłębkiem szarych myśli i nerwowości, gdzie wszyscy tracą nadzieję i gdzie traci się wiarę w dobro. Stoję i tracę wiarę w to, że oprócz tego szarego dymu jest coś innego.

W pewien czwartek, gdy szare Słońce oślepiło zadymione miasto swoim brudnym światłem, ja szedłem ulicą między kamienicami i rozmyślałem o  tym mieście. Wiedziałem, że nie mogę odejść- jestem zbyt szary, by zabłysnąć gdziekolwiek indziej niż tu. Szedłem, stawiając duże kroki, trzymając ręce w kieszeniach i chowając głowę między przygarbionymi ramionami.

Szare chmury opanowały niebo, kałuże opanowały chodniki, a ja nie panowałem nad niczym.
Wtedy zdarzyło się coś niesamowitego, co na zawsze wyrwało mnie z depresji i niżu tego miasta.
Usłyszałem cichy szelest i świst powietrza nad sobą. Uniosłem głowę, a ona spadała z nieba. Ubrana była w jakiś wściekle czerwony strój, tak gryząco nieprzyzwoity w tym mieście, wręcz nielegalny. Spadała, kręcąc się wokół własnej osi i lekko popiskując. Wyciągnąłem ręce, by ją złapać. Ona nie widziała mnie, pewnie miała zamknięte oczy, ale los chciał, że wpadła wprost na mnie. Upadła w moje ręce, a ja przytuliłem ją do piersi. Nie wiedziała kim jestem, ja nie wiedziałem kim ona jest. Była tak koszmarnie ubrana, widać ją było z każdego punktu w mieście, w tym szarym mieście bez kolorów. Jej wściekle czerwona sukienka wręcz krzyczała: patrz na mnie! Tu jestem!

- Dzień dobry.  – powiedziała, odsuwając lekko się ode mnie. Dalej trzymałem ją na rękach. Spojrzała na mnie, a ja na nią. Patrzyłem na nią z góry. Była tak uroczo nieduża, była taka drobna i niewinna. Nie miałem bladego pojęcia, skąd ona się wzięła i dlaczego jest tak cudowna, ale są w życiu takie chwile, kiedy nie liczy się nic, oprócz tego, co trwa w chwili teraźniejszej.
- Dzień dobry. – powtórzyłem.
- Gdzie jestem? – spytała, próbując uwolnić się z mojego sztywnego uścisku. Puściłem ją, a ona stanęła na ziemi.
- Tutaj. – ogarnąłem widok ręką – Tu nic nie ma. To miasto nie ma nazwy. Chociaż, nie, może i jest: Szarość. Tak, to miasto nazywa się Szarość.
- Pasuje do krajobrazu. – rzuciła. Odwróciła się, a moim oczom ukazała się para białych skrzydeł wystających z jej pleców.
- Co to…? – jęknąłem pierwszy raz w życiu widząc takie zjawisko. Ona sama była zjawiskiem, a co dopiero te nieskazitelnie białe, anielskie wręcz skrzydła!
Ona spojrzała na mnie z przestrachem, niepewnością, a być może i zdziwieniem. Jej kasztanowe oczy świeciły się żywym blaskiem, mimo szarości tego miasta.

- To skrzydła. – odparła. Podrapałem się w głowę.
- Piękne. – bąknąłem. Uśmiechnęła się lekko.
- Normalne. Dziękuję za pomoc. – powiedziała, trzepocząc skrzydłami.
- Skąd ty jesteś? – spytałem. Ona zmarszczyła czoło.
- Stamtąd. – powiedziała i wskazała ręką na niebo. Powiodłem spojrzeniem za jej palcem. Niebo w tym mieście to jedynie szare chmury, dym i czasami deszcz. Uniosłem jedną brew.

- Ale tam nic nie ma. – stwierdziłem. Ona spojrzała na niebo i zamyśliła się mocno.
- Być może… to miasto ściągnęło mnie w dół. Leciałam nad chmurami, wszystko było dobrze, aż w którymś momencie zaczepiłam o chmury, ale specjalnie, dla przyjemności, chmury są takie delikatne… i nagle coś mnie wciągnęło w te chmury i straciłam równowagę i teraz jestem tu. – opowiadała.
-  To miasto ściąga w dół. Zwyczajność i dym przywiązują cię do tych szarych chodników  jedną najmocniejszą z lin, rutyną. Nie da się tutaj unieść, nie da się wspiąć wyżej. Chodzisz ciężko po ziemi i wzdychasz ten szary dym jakby to był najzdrowszy oddech Ziemi. – pokręciłem głową, obserwując końcówki swoich butów. Stałem w kałuży. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ona może już nigdy nie wznieść się ponad te chmury, bo są one magiczną barierą między pięknym światem koloru, a tym światem beznadziei. Bariery są po to, żeby nikt nie mógł się przez nie przebić. Przynajmniej w pojedynkę.

- Co ty tutaj robisz? – spytała, zbliżając się do mnie. Była zadziwiająco szczupła i pachniała onieśmielająco pięknie. Byłem o wiele wyższy od niej, patrzyłem na nią z góry.
- Nie mam skrzydeł. Nie mogę odlecieć. Mieszkam tu. – odparłem. Ona uśmiechnęła się delikatnie. Wszystko robiła delikatnie, cholera jasna. Była idealna.
- Chciałbyś mieć? – spytała prowokująco, stając bardzo blisko mnie. Nasze oddechy łączyły się wspólnym szmerem.

- Tak. – odparłem. Uśmiechnęła się. Zawiał wiatr, a jej sukienka otuliła nas,  była o wiele dłuższa niż przypuszczałem. Radosny oddech wiatru rozwiał jej sukienkę, schowałem się w tym ciepłym czerwonym materiale, tak samo jak ona. A wiatr wiał. Chwyciła mnie za rękę. Poczułem, że się unosimy. Ona zamknęła oczy, skupiając się na czymś. Bałem się, traciłem grunt pod nogami, z moich butów kapała szara woda z kałuży. Unosiliśmy się coraz wyżej, a ona cały czas trzymała mnie za rękę i miała zamknięte oczy. Martwiło mnie i dziwiło jej skupienie; powinienem jej zaufać? Była taka niewinna… ale może właśnie w tej niewinności kryje się zło.
Nagle ona puściła moją dłoń i odepchnęła mnie od siebie zdecydowanym ruchem. Byliśmy wysoko nad ziemią, krzyknąłem ze strachu. Ona się zaśmiała.

- Leć, no leć, no nie bój się! – zawołała. Byłem zawieszony nad ziemią, tam, gdzie dym szarości zaczyna rzednieć. Ona mnie nie trzymała, śmiała się radośnie i obracała w powietrzu, a jej suknia dodawała jej wyglądu kolorowego ptaka. Nie spadałem. Po prostu trwałem nad ziemią.
- Co się dzieje? – krzyknąłem. Ona dalej się śmiała. Szarego dymu było naprawdę mniej tutaj, pod chmurami, przy granicy.
- Masz skrzydła! – odkrzyknęła. Śmiała się jak dziecko, trzepocząc swoimi skrzydłami i czerwoną sukienką.
Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedykolwiek, odwracając wzrok, by spojrzeć za siebie, ujrzę parę skrzydeł. Byłem zbyt szary żeby móc się wznieść. A teraz trwałem and ziemią i nic nie mogło tego zaprzeczyć. Byłem wyżej niż to miasto, niż ten dym, niż ci szarzy ludzie, którzy pachną tak samo i wyglądają tak samo. Wzniosłem się nad to, jak cudownie jest mieć skrzydła!

- Halo, chcesz tu zostać wiecznie? – zaczepiła mnie moja kolorowa towarzyszka. Chwyciła mnie i mocnym ruchem pociągnęła ku szarym chmurom. Bałem się, naprawdę się bałem tych chmur. Tak to jest, kiedy dostajesz skrzydeł, wzbijasz się ponad szarość, czujesz się królem wszechświata – ale czekają cię jeszcze bariery do pokonania, by na zawsze wybić się z atmosfery szarego miasta. Mógłbym żyć w powietrzu miasta, nad nim, ale nie wznieść się ponad chmury – wtedy byłbym szczęśliwy, ale nigdy nie poznałbym pełni szczęścia. Mógłbym czuć się nawet spełniony- jestem wyżej niż oni, wyżej  niż szarość, ale… dym i tak wzlatuje wysoko i sięga mych płuc. Mniej, może trochę rzadziej – ale czystego powietrza tu nie ma.

I ona, właśnie ona. Jej ręka pociągnęła mnie ponad chmury, sam nigdy bym tego nie zrobił. Ona wyciągnęła mnie z tej krainy rutyny, by następnie wyciągnąć mnie z szarości i pokazać prawdziwe niebo.

Wtedy poznałem, co to znaczy kogoś kochać: to ten moment, kiedy bierzesz drugą osobę, sprawiasz, że wzlatuje, unosisz się razem z nią i razem pokonujecie bariery.
Pokonaliśmy chmury, a naszym oczom ukazało się wielkie, czyste i ogrzewające świat Słońce, niebieskie niebo, kolorowe ptaki i tęcze.

 Chwyciła mnie za rękę i tak już zostaliśmy, do momentu aż ostatnie piórko nie wypadło z naszych skrzydeł.

O szarym mieście nikt już nigdy nie wspomniał. 

5 komentarzy:

  1. Czekam na kolejne opowiadanie z niecierpliwoscia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne opowiadanie :) ! Bardzo przyjemnie się czyta, obserwuję i czekam na kolejne Twoje posty :)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz bardzo ładny styl pisania,daj znać gdy napiszesz książkę :D
    izile-blog.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Podoba mi się twój pisania, opowiadanie się bardzo fajnie czyta i naprawdę opowiadanie jest świetne! Zazdroszczę talentu!
    Zapraszam do siebie ---> http://evenstandup.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy komentarz!
Konstruktywna krytyka napędza mnie do dalszej pracy :)

copy & paste