Wiecznie pojawia się ten sam motyw. „Walcz o swoje własne
ja” – krzyczą poradniki psychologiczne. Mam ochotę splunąć na to wszystko i
uciec stąd, jak najdalej umiem. No właśnie, nie umiem uciekać – nie, kiedy
jesteś przywiązany sznurem do miasta.
W ogóle staram się naprawdę dobrze czuć w swoim życiu.
Ostatecznie nie mam na co narzekać. Nie jestem tak jak inni – wiecznie
artystycznie niepogodzony ze swoją
rzeczywistością, próbując wykreować swój własny, autystyczny świat (autystyczny
– nie artystyczny). Godzę się z
rzeczywistością. Żyję w niej i nie walczę tak jak inni; nie rzucam się dziko
jak ryba w sieci, wyciągnięta na powierzchnię. Nie przerwę sieci rzucając się w
niej.
Zadowala mnie rzeczywistość. Jest OK, kiedy jestem w sieci.
Ale jestem w tym wszystkim tak cholernie nieszczęśliwy.
Zaczęło się niepozornie. W ogóle większość rzeczy w życiu
zaczyna się niepozornie. Zaczęło się tak, że po prostu powoli stawałem.
Zatrzymywałem się. Zwalniałem. Byłem na początku taki jak wszyscy – szybki,
podniecony każdym wschodem Słońca, wierzyłem głęboko w słowa psychologów z
miesięczników: znajdź siebie, a jak znajdziesz, żyj w zgodzie z własnym ja, to
ty jesteś najważniejszy, nie pokochasz nikogo, jeśli nie pokochasz siebie, nie
zdobędziesz szacunku do ludzi, jeśli nie będziesz szanował siebie, itp.
Wierzyłem w to, bo gorąco chciałem wierzyć. Młodość, młodość i jeszcze raz
młodość – pełne kolorów ambicji i gorącej nadziei, że świat oferuje nam coś
więcej niż pracę za ladą w Tesco, która notabene nie jest zła, bo przecież
pieniądze nie rosną na drzewach, a skądś trzeba zdobyć środki na zrealizowanie
i zaspokojenie własnych ambicji.
Wstaję rano i przeciągam się w łóżku. Pościel jest lekko
zużyta, wytarta w niektórych miejscach. Tak bardzo przez całe życie wierzyłem w
siebie, tak bardzo wsłuchiwałem się w ten ludzki zlepek bezsensownych słów,
próbując wyłuskać z nich coś dla siebie. Pościel mnie lekko gryzie w twarz.
Idę do pracy i patrzę ze współczuciem na młodych ludzi – to
prawdziwe bomby, które lada moment wybuchną. Szkoda, że większość z nich okaże
się jednak niewypałami, a gdy się o tym dowiedzą, resztę życia spędzą na
wmawianiu sobie, że może jednak wybuchną, jeśli nie dziś, to może jutro, albo
za rok, albo za dwa, no przecież życie zaczyna się po czterdziestce, pięćdziesiątce,
sześćdziesiątce, siedemdziesiątce. Nie, to inaczej wygląda – życie zaczyna się
wtedy, kiedy człowiek dowiaduje się, że może w pełni żyć i nikt go za to nie
skarci. Nikt- chyba, że on sam.
Przyznam, że ja wcale nie byłem niewypałem. Byłem bombą,
która wybuchła pięknie, rozgrzewając mnie swoją mocą.
Byłem młody i przystojny, miałem naiwny uśmiech, ale
bystrość, niezwykłą bystrość w oczach – wiele osób tak mówiło, nie myślcie o
mnie źle. Bystre oczy, zapał i włosy opadające do oczu – byłem podobny do was.
Byłem taki jak wszyscy. Niezwykły. Przez całe swoje dziecięce życie
pielęgnowałem potężną siłę, którą w
sobie miałem.
Wchodzę do pracy. Wkładam fartuch ochronny. Rozglądam się po
ludziach. Widzę tylko słodko zmęczony, przepracowany tłum w fartuszkach.
Uwierzcie mi- nie ma tu nikogo z naiwnym uśmiechem i bystrym spojrzeniem. Jeśli
młodzi ludzie to bomba, to ci tutaj są zmutowanymi ofiarami wybuchów tych bomb.
Albo zwykłymi niewypałami. Tych jest większość.
Byłem wyjątkowy. Krok miałem sprężysty, głowę wysoko
uniesioną. Nie miałem w sobie nic z tego szurającego piętami o beton faceta,
którym się stałem, ze zbyt widocznym garbem i podejrzliwym spojrzeniem. Byłem
pracowity, nauczyciele mnie bardzo lubili; miałem wielki ambicje. Chciałem podbić
świat. Chciałem być kimś wielkim, niesamowitym, w kraju, za granicą – nieważne,
chciałem zostać papieżem, premierem, królem, prezydentem – wszystko jedno. Byłem przekonany
o swojej mocy. O swoich zdolnościach. I szczęściu. I nie myliłem się w gruncie
rzeczy w swoich przekonaniach.
W kulminacyjnym punkcie mojego życia szkolnego poznałem Ją.
Poznawszy ją, tak niepojętnie idealną, tak podbijającą świat swoim pięknem,
czułem, że zostałem wybrany. Wybrany na bycie szczęśliwym. Wybrany na bycie
wielkim.
Naciągam na dłonie rękawice ochronne. Są zrobione z
plastikowego, taniego i bardzo uczulającego materiału. Przyzwyczaiłem się do
wysypki na dłoniach. Spoglądam na swoich kolegów. Ich twarze wyglądają, jakby
chciały mówić „gorąco pragnę opuścić ten świat”. Zresztą, pewnie w większości
przypadków tak mówią. Oczy mają podkrążone, twarze zniszczone brakiem snu i niezdrowym
światłem jarzeniówek. Wszyscy śmierdzą tanimi papierosami i potem. Czuję się
jak w najgorszym kręgu piekieł.
Ona. Była połączeniem anioła ze światłem. Czystym, białym
światłem, które oświetla drogę ludziom zagubionym w ciemności. Tym była dla
mnie. Była moim osobistym drogowskazem, była moim celem i jednocześnie moją
drogą. Była onieśmielająco piękna. Włosy, oczy, nos – równie dobrze mógłbym opisywać
oblicza pięknej natury. Miała złote włosy, gęste, błyszczące. Jej oczy- w
takich oczach można było się zanurzyć i już nigdy nie zapragnąć wyjść na
powierzchnię. Była wskazówką, w którą stronę powinienem iść. Była jedynym
prawdziwym dobrem, jakiego chciałem doświadczać. Zakochałem się w niej
nieprzytomnie.
Byłem młody, płonąłem cały, życie mnie spalało – i odkąd ją
poznałem, wiedziałem, że chcę płonąć wraz z nią. Przez całe życie. Wzięliśmy
ślub.
Dźwięk zimnych maszyn otumania zmysły, a głównie niszczy
słuch. Maszyny warczą, taśma produkcyjna rusza. Co chwilę czuć smród spalenizny
– sprzęt jest stary, często zachodzą spięcia. Nierzadko kręci mi się w głowie
od tego smrodu i jednostajnego, wybitnie głośnego turkotania tych wielkich,
osmolonych maszyn. To nie jest praca dla ludzi słabych fizycznie – pracownicy tej
fabryki to prawdziwi, silni rycerze. W zbrojach. Z poliestru. I wypisanej porażce
życiowej na twarzy. I w ich oczach też tę porażkę widać.
Szybko zdobyłem pierwszą pracę. Jak już mówiłem – byłem wielki
szczęściarzem. Zawsze znajdowałem się we właściwym miejscu o właściwej porze.
Pracę – i to nie byle jaką. Wielka firma, znane nazwiska – znalazłem się tam, a
oni od razu się na mnie rzucili, jakbym był jakimś cennym skarbem, który zaraz
wyparuje. Byłem bardzo młody i wiecznie głupio uśmiechnięty. I nagle, proszę –
zastępca asystenta, młodszy asystent, zastępca menadżera, menadżer – piąłem się
dziko po coraz wyższych stanowiskach i każdego dnia, patrząc się w lustro i
wiążąc krawat upewniałem się w tym, że po prostu kiedyś zdobędę świat. On już
tak naprawdę był mój. Był mój, jeśli mogłem wieczorami wracać do niej. I
zasypiać z nią. I czuć jej zapach, i słyszeć jej melodyjny głos.
Ona była artystką. Połowa naszego wspólnego mieszkania
zawalona była sztalugami. Farby były wszędzie i wszystko ubrudzone było
farbami. Ściany, podłogi, okna – gdy napadła ją wena, należało się tylko
schronić w bezpiecznym miejscu, by nie dostać farbą prosto w twarz. Dłonie miała zawsze
ubrudzone farbami, ale zdarzało się, że kolorową miała też twarz, nogi, a
czasem i stopy.
Podłączam kabelki ze skupieniem. Montuje sprzęt, który
będzie wędrował do innych ludzi, by ich ogłupiać i by wysysać z nich ostatnie
krople kreatywności i wyobraźni. Montuje, montuje porządnie, możecie na mnie
liczyć, jestem świetnym pracownikiem – nikt nie podłączy tych kabelków z taką
precyzją jak ja, nikt, nikt, nikt. Mój fartuch jest za mały, guziki lekko
trzeszczą, gdy wykonuje, znikome co prawda, ruchy. Moi najlepsi przyjaciele to
guma kabli, druty i prąd. Brudny pot spływa mi z czoła. Włosy lepią mi się do
skroni. Pocę się nadmiernie, o wiele bardziej, niż powinien zdrowy człowiek.
Może jestem na coś chory? Mam szczęście, że dłonie mi się nie trzęsą. Pot i
brud oblepiają moją twarz i szyje i całe ciało.
Byliśmy naprawdę piękną parą. Obydwoje nieprzyzwoicie udani.
Ona- żywy aniołek z błękitnymi oczkami, zdolna jak cholera – wygrywała każdy
konkurs, dostała się na każdą uczelnię, o którą walczyła. Ja w pracy osiągałem
sukces za sukcesem. Nie było rzeczy, której bym się podjął, a która by się nie
udała. Ludzie mi zazdrościli – czuli do mnie zwykłą, ludzką, czarną jak smoła
zazdrość i zawiść, którą często musiałem pokonywać i której stawałem się
stawiać opór. Czułem presję, owszem – jak to bywa w wielkich korporacjach.
Byłem jednak bardzo odporny i wytrzymały. I miałem Ją. Moje niezmienne oparcie
we wszystkich rozterkach, moje wsparcie w problemach większych i mniejszych.
Taśma co jakiś czas się zacina – sprzęt jest już
przestarzały i powinni go wymienić rok temu, ale nie mają pieniędzy, ciągle
obcinają nam pensje – nam, małym mróweczkom tego wielkiego mrowiska, nam –
ludziom, których największym problemem jest to, że myślą, bo w smrodzie gorzkiej
spalenizny, przy warczeniu maszyn i przy ostrym, rakotwórczym oświetleniu jarzeniówek, nie można mieć myśli innych, niż
samobójcze. Lepiej się po prostu
wyłączyć.
Ona była tak cudownie kreatywna i wolna. Umysł miała wolny i
czysty, jakby nikt jej w życiu nie skrzywdził, jakby całe swoje życie spędziła
na uśmiechaniu się, malowaniu i byciu piękną. Kochała wszystkich i chciała,
żeby wszyscy się kochali, żeby ludzie idąc ulicą uśmiechali się do siebie, żeby
codziennie rano medytowali i dziękowali Bogu za każdą przeszkodę na swojej
drodze, bo przeszkoda czy trudność to wielkie doświadczenie i błogosławieństwo,
bo uczy nas żyć i z życiem sobie radzić. Medytowała każdego ranka i modliła się
codziennie wieczorem, głównie dziękując za to, co spotykało ją w ciągu dnia.
Była prawdziwym aniołem. Kochała ludzi, lubiła się uczyć.
Bawiła ją korporacja w której pracowałem, bo bawiła ją ta bezuczuciowość ludzi,
te wyścigi szczurów i zacięte walki o stanowiska. Mnie również bardziej to
bawiło niż przerażało. Byłem wyjątkowo silny.
Po dziewięciu godzinach pracy zbieram się do domu. Odklejam
od skóry pożółkły, zapocony fartuch. W głowie piszczy mi od głośnej pracy
maszyn. Wymieniam z kolegami z sąsiednich stanowisk kilka zdań – ale niezbyt
dużo. Uważamy siebie nawzajem za przegranych, za ludzi, od których dobro się
odwróciło – w sumie słusznie. Patrzę na ich łysiejące, siwe głowy wypełnione
smutkiem, w których jedynym światełkiem może okazać się nadzieja na lepsze
jutro. Nadzieja – każdy o tym wie – płonna. Na większość z nich czekają w domu
grube żony lub matki, ze zmarkotniałym wyrazem twarzy, lekko spalonym kotletem
mielonym i puszką najtańszego piwa – chwila ulotnej przyjemności i element
relaksu po ciężkiej pracy.
Nastąpił punkt najwyższego napięcia mojej pracy w
korporacji. Byłem najlepszym pracownikiem. Niczego się nie bałem, lubiłem
podejmować ryzyko. Wtedy zdarzyła się rzecz, która miała odmienić moje zawodowe
losy. Propozycja nowego stanowiska. Miałem zostać dyrektorem jednej z placówek
naszej firmy. Za granicą. Szansa na wielkie pieniądze sama się przede mną
otworzyła i prosiła, by ją wziąć. Gdy Jej o tym powiedziałem, była zachwycona.
Mówiła, że mogłaby ze mną zwiedzić cały świat, że zagranicą dozna nowego
natchnienia i będzie lepiej pracować w nowym, egzotycznym środowisku.
Tańczyliśmy razem po całym mieszkaniu w rytm jej ulubionych piosenek;
błyszczały na nas gwiazdy, Księżyc i latarnie i nie było rzeczy, która mogła
nas pokonać. Świat był nasz, tańczyliśmy do utraty tchu, nosiłem ją na rękach,
a ona tak głośno się śmiała, że zagłuszała muzykę.
Powoli wracam do domu. Ludzie się spieszą. Też mógłbym iść
szybciej, szybciej bym się wtedy znalazł w domu. Odpocząłbym. Głównie jestem
zmęczony sobą, nie wiem więc czy w zaciszu swojego domu znalazłbym jakiekolwiek
odprężenie. Jestem z rodzaju tych, którzy każdego dnia narzekają na zmęczenie
pracą, wczesnym wstawaniem, ale tak naprawdę powód zmęczenia jest we mnie, a
może po prostu jest mną. Jedno wiem z całą pewnością- nigdy nie jestem
wypoczęty, ani zadowolony. Z czegokolwiek. Psycholodzy pewnie określiliby to nazwą
jakiejś choroby. Męczę się sam ze sobą, w skutek czego męczy mnie wszystko, co
znajduje się w moim otoczeniu. W życiu po prostu staram się przetrwać. Mógłbym
powiedzieć, że to mój cel w życiu: przetrwać. Zastanawiam się, czy to dobrze,
że ostatnimi czasy to mój jedyny cel.
Tak wysokie stanowisko za granicą miało przynosić trzy razy
większe zyski niż dotychczas. Wydawało mi się, że wziąłem udział w loterii i
wygrałem ją, a nagrodą okazało się życie. Tak o sobie myślłem. Nie było rzeczy,
która stanowiła dla mnie większy problem. Nawet jak pojawiały się kłopoty, to
szczęście, które mnie spotykało na każdym rogu, szybko znaczenie tego problemu
umniejszało.
Trwało to tylko do pewnego momentu.
Byłem w pracy (zresztą nie było znów tak wiele chwil, kiedy
w niej nie byłem), kiedy do mojego biura wpadła sekretarka. Przerażenie
pomieszane z ludzkim niepokojem wystąpiło na jej twarz i sprawiło, że ja,
widząc ją, zmarszczyłem brwi ze zdziwieniem. Wyciągnęła rękę, wskazując telefon
na biurku.
- Proszę odebrać, telefon do Pana, rozmówca na linii. –
powiedziała głosem wypranym z emocji.
Spijam wspomnienia tych chwil ze swojego umysłu, analizuję
każdą minutę. Tamte wydarzenia wbiły się w mój umysł i trwają w nim, pulsując
bólem i przeszłością.
- Wypadek w centrum miasta. Pana żona jest w ciężkim stanie,
przewieziono ją już do szpitala. Proszę natychmiast przyjechać. – mówił głos w
słuchawce sucho i wydawało mi się, że mało realistycznie. Wydawało mi się,
jakby ktoś chciał zrobić mi jakiś kiepski żart.
Żart czy nie, rzuciłem wszystko i pognałem, gdzie mi
polecono.
Na ulicy nie było szybszego niż ja, nie było szybciej wymijającego pojazdy niż ja. Nie
czułem wtedy nic. O niczym nie myślałem, nic nie odczuwałem, na niczym się nie
skupiałem. Po prostu pędziłem, kierując się głównie instynktem, do wyznaczonego
miejsca. Wydaje mi się, że zawsze tak jest – w obliczu maksymalnego strachu,
jakiego możemy doświadczyć i maksymalnych emocji, które mogą nas po prostu
przerosnąć, nasz umysł przełącza się na tryb instynkt, na tryb „wolę nie myśleć”,
„wolę nie czuć”. Czujemy jedynie tyle, że gdyby te emocje w nas były, pewnie
byśmy eksplodowali.
Gdy wchodzę do szpitala, sprawy dzieją się maksymalnie
szybko. Dopadam lekarza, on mnie kieruje do innego lekarza, nie wiem co robią i
gdzie jestem, czuję się tak zagubiony, jak zagubione jest dziecko, które matka
nagle przestaje trzymać za rękę. Mam czekać, to czekam, ale serce podchodzi mi
do gardła, szarpię się ze swoimi myślami, dłonie mi się pocą, przerażenie
napina mi twarz. Nie wiem, ile to trwało, ale dla mnie to wszystko było krótkie
i wyraźne jak trzaskanie piorunów.
- Uszkodzony kręgosłup. Zmiażdżone nogi. Straciła mnóstwo
krwi, ma wiele ran… Obawiam się, że ma też uszkodzenia mózgu. Stan Pańskiej
żony jest krytyczny. – usłyszałem od młodego lekarza. Przełykam ślinę, usta mi
pierzchną. Nie mogę wpaść w rozpacz – nie mogę, dla niej.
Ale wpadam. Porywa
mnie rozpacz i przerażenie, strach, bolesny strach, który był tak odległy od
mojego idealnego, spokojnego życia. Boję się, czuję ból fizyczny w ciele, jakby
ktoś zaciskał na mojej szyi kolczasty łańcuch, a w brzuch wbijał noże. Ona jest
nieprzytomna, a ja pogrążam się w beznadziejnej rozpaczy.
Modlę się do wszelkich znanych mi bóstw, żeby mi ją
zostawili, żeby w ogóle to wszystko ją opuściło, bo ja nie wierzę, że to ona,
naprawdę ona – kobieta, wyglądem przypominająca pięknego ptaka, leży teraz na
szpitalnym łóżku i walczy o życie. Nie wierzę w świat, nie wierzę w ludzi, nie
obchodzi mnie nic, mógłbym być jedynie pokrowcem na mózg i organy, bo wtedy,
gdy trwałem w niepewności, czy moja żona przeżyje, moje myśli ze składnych i
uporządkowanych, zmieniły się w sieć impulsów i odruchów, których jedynym
przesłaniem było „żeby ona przeżyła”. Wydawało mi się, że mój umysł w ogóle
przestał funkcjonować, a władzę przejął instynkt.
Nie mieszkam daleko od pracy. Czuję, że padało. Pachnie deszczem
i spalinami. Na chodniku widzę kałuże z mętną wodą. Chodnik jest popękany.
Ludzie wracają z pracy, tłuką się w tłumie bez ambicji, uderzają ramionami,
stukają obcasami. Śmierdzi masą ludzką i brudem miasta. Przechodzę przez ulicę,
zmierzam ku swojemu małemu mieszkaniu. Słońce wydaje się być szare i świecić na
szaro, jakby było osłabione, albo co najmniej znudzone. Drzewa przy ulicach
stoją z żałośnie oklapniętymi listkami, będąc jedynie znakiem, że miasto to
tylko bolesna rana na zielonym ciele natury. Wydaje się, jakby po prostu
wszystko tu przegrało. Ludzkie twarze ze zmęczonymi, pustymi oczami i
nieobecnymi, nieczułymi spojrzeniami. Ciała, które uciekają. Umysły, które chcą
się schować, więc biedną, ale nie wiedzą gdzie, więc biegną przed siebie.
Ona. Czas mijał. Bardzo poważne uszkodzenie mózgu.
Zmiażdżone nogi, uszkodzony kręgosłup.
- Jeśli będzie miała szczęście, przeżyje… wątpię jednak, że…
zachowa świadomość otaczającego ją świata. – powiedział lekarza. Czas mijał, a
ja traciłem nadzieję.
Wchodzę do domu. Opiekunka czeka na mnie. Wita się ze mną,
spokojnie opowiada o minionym dniu. Ja jestem lepki od smrodu miasta. Opiekunka
wychodzi, a ja zatrzaskuje za nią drzwi.
Odwracam się i idę do Niej. Karmię ją, a wieczorem myję.
Porusza się na wózku.
Szpitalny odór strachu i ludzkiej niepewności przeszkadza mi
w skupieniu myśli. Słyszę, jak obcasy pielęgniarek stukają o kafelki. Słyszę,
jak zatrzaskuje szybko drzwi, a echo tego odgłosu niesie się przez cały
szpital.
- Przeżyje. Będzie dobrze. – mówi do mnie lekarz któregoś
razu. Widzi, że żyję tylko nadzieją, którą powoli tracę. Patrzy na mnie z
uniesionymi brwiami, mam wrażenie, że mi współczuje.
Mijały dni. Miesiące. Odrzuciłem propozycję pracy za
granicą. Musiałem odejść z pracy w ogóle, by móc się nią zajmować. Łapałem się
drobnych, dorywczych prac. Musiałem poświęcić jej cały swój czas, żeby było
chociaż trochę lepiej. Wspierałem ją na każdym najmniejszym kroku i dziś, można
powiedzieć, jest z nią delikatny kontakt. Bywa czasami, że się uśmiechnie, co
prawda nieudolnie, ale ten uśmiech wywołuje we mnie szczere szczęście. Czasami
mocniej ściśnie moją dłoń w odpowiedzi na pytanie.
Lekarz powiedział, że będzie dobrze. I jest dobrze. Nadal
jesteśmy razem, choć jej dusza do końca życia będzie uwięziona w zniszczonym ciele.
Kochałem ją, kocham ją dziś i kochać ją będę. Mimo że nie mówi, mimo że nie
chodzi, mimo że stała się centrum mojego życia i tylko temu centrum mogę się
oddać – będę ją kochać już zawsze, bo to nasze dusze się ze sobą zespoliły, a
nie ciała.